Prolog[]
Dantooine - spokojna planeta pełna pól uprawnych i mórz traw - wydawała się snem, spełnieniem marzeń niejednego wysoko postawionego członka Republiki czy też Imperium. Życie tutaj, romantyzowane przez różnych poetów i pisarzy, wydawało się sielanką. Niczym mityczną Arkadię, świat ten zamieszkiwać mieli prości pasterze i rolnicy, którzy nie przejmowali się ogromem wszechświata i jego troskami...
...a jednak nie zawsze tak było, jak mogłoby się wydawać wszystkim tym romantykom. Praca w polu nawet z pomocą droidów i różnych maszyn to nie lekka praca. Ludzie wstawali wcześnie z łóżek i kładli się późno, zapracowani i obolali od szyi w dół. Mimo to wiele istot udawało się na emeryturę tudzież uchodziło właśnie tutaj - na Dantooine bowiem rzadko sięgała ręka zła.
Lecz kiedy już dosięgnęła, niech Moc będzie z wami, Dantooińczycy.
Był taki jeden region na planecie, który już kilkukrotnie narażony został na zniszczenie. Tysiąclecia temu, na długo przed powstaniem Imperium Galaktycznego, przybyli tutaj nowi osadnicy, zajmując miejsce starych. Zastając pobojowisko i dziesiątki, a może i setki kraterów i zgliszczy, postawili sobie cel życiowy: odbudowę życia w regionie. Pięć lat później Khoonda - bo tak nazwali to miejsce - już zaczęła prężnie się rozwijać.
To właśnie tutaj, w roku 16 Wielkiej Resynchronizacji, gdy Khoonda była już ważnym ośrodkiem na świecie - dosłownie drugą stolicą - zawitał do niej pewien człowiek. Ostrożnie, podparty kijem niby ślepiec, zszedł z rampy statku uchodźców. Twarz zasłaniał mu ciężki kaptur tak, że ujrzenie jego twarzy graniczyło z cudem. Ludzie patrzyli na niego, niektórzy podchodzili, proponowali pomoc, on jednak grzecznie odmawiał i szedł dalej. Zmierzał ku miejscu, którego wielu unikało, uważając, że jest ono przeklęte lub nawiedzone.
Kiedy już dotarł do celu - pod starożytne ruiny daleko za miastem - zbliżył się do zapieczętowanych wrót. Samymi opuszkami palców zaczął wodzić po ich chropowatej powierzchni. Poznawał ten typ zabezpieczeń - wykorzystywano je również na jego macierzystym świecie. Stanął naprzeciwko nich, wyciągnął ku nim rękę, skupił się….
...i wrota ustąpiły: ciężkie filary jeden po drugim opadły pod ziemię. Wędrowiec przestąpił przez próg ruin, a następnie zamknął za sobą przejście. Oto był w swoim nowym domu.
Padł strzał. Lufa karabinu blasterowego wypuściła strużkę dymu, zaś jego właściciel, zadowolony z efektu polowania, ruszył ku zastrzelonemu iriazowi. Podjechał do niego na swoim śmigaczu, gotów zabrać go do domu i oskórować. Już-już miał załadować zdobycz na pakę, kiedy nagle ujrzał coś co najmniej niezwykłego: słup dymu dobiegający z wnętrza starych ruin daleko na północ od jego pozycji.
Od wielu, wielu lat miejsce to pozostawało zamknięte na cztery spusty. Zresztą i tak niewiele było tam do oglądania - ot, zrujnowany zabytek. Nic specjalnego. A jednak ktoś nie tylko zdołał tam wejść, ale i najwyraźniej postanowił rozpalić tam sobie ognisko. Interesujące…
Myśliwy załadował iriaza na śmigacz i ruszył ku ruinom. Kiedy tam dojechał, było już po zmierzchu. Zeskoczył ze śmigacza i wspiął się ostrożnie na ukruszony mur. Było ciężko, ale nieraz wspinał się o własnych siłach na różne pagórki czy płaskowyże; miał to wyćwiczone. Gdy znalazł się na odpowiedniej wysokości, skupił swój wzrok na dziedzińcu ruin.
Ktoś tam siedział - jakaś zakapturzona, humanoidalna postać. Pośrodku płonęło niewielkie ognisko. Nagle tajemniczy osobnik, siedząc plecami do myśliwego, uniósł się w powietrze jak gdyby nigdy nic. Zaskoczony obserwator cofnął się nieznacznie i patrzył dalej. Kto to był? Albo co? Nigdy bowiem nie widział takiego zjawiska. Wtem poślizgnął się ma omszałym kamieniu i spadł na ziemię.
Lokator ruin opadł na równe nogi i zaniepokojony, zwrócił się ku murowi. Następnie wzruszył barkami i wrócił do swojej głębokiej medytacji.
Północ. Niemal absolutna cisza. Wiatr hulający w korytarzach. Opuszczone od wieków komnaty. Stworzenia posykujące w podziemiach.
Oto jego nowy dom.
Spokojnym krokiem, odrzuciwszy uprzednio element przebrania w postaci kija ślepca, zmierzał ku archiwom, ciekaw, czy coś tam znajdzie. Otworzył wrota prowadzące do archiwów. Znał faunę Dantooine, toteż spodziewał się ewentualnego spotkania z laigrekami lub innymi drapieżnikami lubującymi się w podziemiach, ale niczego takiego nie wyczuł. Przed nim rozciągała się tylko martwa ciemność.
Poprawił osłony na nosie i przestąpił przez próg. Ruszył ku czemuś w głębii komnaty. Czuł to. Jeżeli miałby opisać to uczucie komuś, kto nie postrzegał świata w ten sam sposób, co on, powiedziałby, że tam, gdzie inni widzą nieprzenikniony mrok, on “widział” zarysy, aurę ukrytych w nim istot, a nieczęsto również rzeczy nasiąknięte energią takich jak on…
Wyczuł Go. Zbliżył się do Niego i podniósł ostrożnie, wręcz z nabożną czcią. Trzymał właśnie w rękach holokron Jedi - jeden z najcenniejszych artefaktów Zakonu. Poczuł, że jest on całkiem czysty, niezapisany. Przyłożył go do swojej piersi niczym dziecko i opuścił archiwa.
Usiadł na posadzce w pustej komnacie mieszkalnej, przed sobą stawiając holokron. Skupił się i uruchomił go. Miał chęć zapisać w nim swoje nauki oraz wspomnienia, aby pozostawić po sobie ślad w galaktyce. Jeżeli odejdzie, niech przyszli rycerze Jedi o nim pamiętają.
Gdy uruchomił funkcję nagrywania, stanął przed urządzeniem. Zrzucił kaptur, odkrywając swoją stoicką, bezoką twarz.
- Nazywam się Iowath, mistrz Zakonu Jedi - przedstawił się przedstawiciel rasy Miraluka. Złożył pełen szacunku pokłon swoim przyszłym słuchaczom. - Zwracam się do was, bracia i siostry, z niemałym żalem - oto bowiem, sześćdziesiątego roku Wielkiej Resynchronizacji, nasz Zakon został od środka zniszczony przez naszych odwiecznych wrogów: Bractwo Sithów. Niechaj ten holokron stanie się moją kroniką tego, jak Jedi upadli i być może jak powstaną na nowo.
Rozdział 1[]
Był rok czterdziesty przed Wielką Resynchronizacją. Dla pewnej grupki młodzików był to jeden z najważniejszych dni w Zakonie - oto miał się bowiem odbyć ich pierwszy poważny sprawdzian umiejętności. By go rozpocząć, potrzeba im było udać się w pewne odległe miejsce w galaktyce…
Adeptów było siedmioro: czterech chłopców i trzy dziewczęta - i tylko dwoje wywodziło się z rasy ludzkiej. Resztę stanowili Rodianin, Bothanin, Devaronianka, Mirialanka oraz Miraluka, którego rozpoznać można było jedynie po opasce na oczy z pozszywanych kawałków skóry. Stanęli oni w rzędzie na lądowisku świątyni Jedi, przed korwetą, na pokładzie której polecieć mieli na swój test.
Wtem naprzeciw tej grupce wyszedł z okrętu pewien niski, zielonoskóry, długouchy Jedi. Młodzikom nie trzeba było go przedstawiać. Ukłonili mu się w jednej chwili, a on odpowiedział im tym samym.
- Witajcie - powitał ich krótko mistrz Yoda. - Zac, Naare, Grirk, Jart, Ceghi, Ari, Iowath… - wyliczył ich wszystkich. - Braku punktualności zarzucić wam nie mogę. Czy gotowi na swoją pierwszą misję jesteście?
Nie musieli odpowiadać. Znali Yodę i to, że potrafi w pewnym sensie “czytać” z innych jak z otwartej księgi. Mistrz Jedi uśmiechnął się do nich i wskazał rampę prowadzącą do środka okrętu.
- Że ciepło się ubierzecie, mam nadzieję - dodał, gdy już wszyscy weszli do środka. Dał następnie sygnał pilotowi do odlotu.
Rampa zamknęła się, a korweta krótko potem wzniosła się w powietrze i wyleciała z Coruscant. Młodzież ruszyła podekscytowana w głąb okrętu.
- Mistrzu? - Iowath zrównał się chodem z Yodą. - Dokąd właściwie się udajemy?
- Na Ilum - odpowiedział stary Jedi. - Jednym z najświętszych dla Zakonu ta planeta jest. Każdy Jedi na początku tam się znalazł. Ale nic więcej nie powiem, niespodzianki zepsuć nie chcę. - Z jego ust popłynął pogodny chichot.
Korweta wyszła z nadprzestrzeni. Młodziki spojrzały przez iluminatory na pustkę kosmosu oraz na całkowicie zlodowaciałą planetę Ilum. Powierzchnię globu w całości pokrywały śnieg i lód. Co takiego znajdowało się w tym nieprzyjaznym, pewnie pozbawionym wszelkiego życia miejscu, że było dla Jedi święte, tego żadne z nich nie wiedziało ani się nie domyślało.
- Więc to o to chodziło z ubraniem się ciepło - powiedziała do siebie Naare, siedząca w kajucie razem z Iowathem. - Już na sam widok robi się zimno… Iowath?
- Hm? - Miraluka podniósł głowę w kierunku ludzkiej dziewczyny.
- Tak się zastanawiam… To prawda, że potrafisz od urodzenia widzieć z pomocą Mocy?
- Młody Iowath Miraluka jest. - Yoda niespodziewanie wszedł do kajuty. Dwoje młodzików czym prędzej stanęło na równe nogi. Mistrz Jedi zbliżył się do nich z uśmiechem na wąskich ustach. - Rasa jego bardzo silna Mocą jest i z Jej pomocą, mimo braku oczu, świat widzieć potrafią. - Zbliżył się do chłopca i delikatnie przeciągnął skórzaną opaskę na jego czoło.
Naare ujrzała właśnie po raz pierwszy, jak wygląda Miraluka we własnej osobie: jak zwykły człowiek, ale bez oczu czy choćby oczodołów. Iowath poczuł, jak jego rówieśniczce przechodzi po ciele dreszcz. Ściągnął opaskę z powrotem na swoje miejsce.
- Szykować się powinniście - zasugerował pogodnie Yoda. - Wkrótce lądujemy.
Iowath i Naare, podobnie jak reszta ubrali grube kurtki, podbite wełną banthy. Idealnie ogrzewały ciało - czuć to było już tutaj, na pokładzie. Kiedy okręt wylądował wreszcie na powierzchni planety, wyszli z kajut i ruszyli ku wyjściu. Tam już czekał na nich ich opiekun, identycznie jak oni, opatulony w ciepły płaszcz.
- To wszyscy? Dobrze. Przejść się musimy.
Otwarto przed nimi rampę. Wtem wszyscy adepci cofnęli się gwałtownie, uderzeni przez silny, lodowaty wiatr. Jak jeden mąż zapięli się pod szyję i narzucili kaptury. Poważnie: dlaczego akurat TA planeta była dla Jedi święta?!
Mistrz Yoda wyszedł jako pierwszy. Zaraz za nimi ruszyły młodziki. Gdzie szli, nie wiedzieli, ale szybko rzucił im się w oczy ogromne pasmo gór. Zaraz u jego podnóża ujrzeli kontur jakiejś pradawnej struktury - z całą pewnością nie była ona wytworem natury. Co jednak fascynowało najbardziej, to ogromne skupienie Mocy wokół niej. Z perspektywy Iowatha głębiny tego miejsca wydawały się wręcz płonąć.
- Oto, dokąd zmierzamy. - Yoda wskazał laską budowlę. - Świątynia Jedi na Ilum!
Przekroczyli razem próg świątyni i zamurowało ich. Była ogromna! Dookoła stały kilkudziesięciometrowe statuy dawnych rycerzy Jedi, zaś wysoko nad nimi wisiał w formie swoistego żyrandola kryształ. Naprzeciwko wejścia znajdował się zamarznięty wodospad, nadający komnacie jeszcze bardziej malowniczego wyglądu.
Mistrz Yoda stanął pośrodku i zebrał wokół siebie młodzików. Spojrzał z osobna na każdego z nich i po długiej chwili ciszy ze swojej strony, kiedy skupili na nim wzrok, zaczął opowiadać:
- Niemal każdy rycerz Jedi swoje życie w Zakonie tu rozpoczął. To właśnie tutaj, w głębinach tej świątyni, odnaleźć coś zdołali: kryształy Kyber - serca naszych mieczy świetlnych. - Wyciągnął spod szaty swoją broń i aktywował ją. Krótki, zielony promień plazmy oświetlił jego twarz. - Teraz to wasze zadanie. Do kryształowych jaskiń wejdźcie i kryształy swoje odnajdźcie. Jedno jednak zapamiętać musicie: to kryształów zadanie, by dać się wam odnaleźć, jest. A teraz idźcie - powiedział na zakończenie i wskazał im przejście pod wodospadem. - czasu więcej nie marnujcie.
Młodziki spojrzały po sobie, a potem przerzuciły wzrok pod zamarznięty wodospad. Kryształy Kyber - to, co czyni miecz świetlny mieczem świetlnym - były na wyciągnięcie ich rąk. Musieli je tylko odnaleźć. Łatwizna.
Tak myśleli, dopóki nie zobaczyli rozwidlającego się korytarza w głąb jaskiń. Z kolei te rozwidlenia jeszcze się rozwidlały, tworząc prawdziwy labirynt pełnych kryształów korytarzy.
- To… To będzie trudniejsze niż myślałem… - nerwowo szepnął Grirk, Rodianin.
- Nie pękaj - odpowiedział mu Zac. - Damy radę. Ruszajmy.
Każde z ośmiorga udało się w innym kierunku. Iowath trzymał się blisko ściany swojego korytarza. Poczuł nagle, jak pod wpływem tego natłoku bodźców ze strony Mocy, otaczającej go dosłownie ze wszystkich stron, nie był w stanie się do niej dostroić. Jego Wzrok wydawał się w tej chwili bezużyteczny Jakby ktoś z noktowizorem na oczach nagle zapalił światło - dokładnie tak wyglądało to z jego strony. Ale mimo wszystko szedł przed siebie - powoli i ostrożnie, uważając na każdy krok. Nie chciał nagle wpaść w jakąś przepaść.
Skup się, Iowath, myślał. Skup się na krysztale!
Chłopiec zmarszczył czoło i przysiadł na ziemi. Musiał przypomnieć sobie szkolenie: miał się wyciszyć, zapomnieć o wszystkim poza swoim celem, dać się poprowadzić Mocy, a nie brnąć pod prąd. Ona doprowadzi go do celu…
Siedział tak nie wiadomo jak długo. Całkiem przemarzł, ale starał się o tym nie myśleć. Trwał tak w pozycji do medytacji, pozwalał nieść się Mocy, aż nagle… usłyszał coś niezwykłego, nie z tego świata. Brzmiało jak szept połączony ze śpiewem. Nie było w nim żadnych słów, które odczytałaby śmiertelna istota, tylko emocje.
Iowath poczuł, że musi podążać za tym głosem. Wstał i nie zważając na chłód, powoli ruszył ku źródłu “śpiewu”. Najpierw szedł, potem jednak puścił się biegiem z wyciągniętymi przed siebie rękami, by nie zderzyć się ze ścianą. Wreszcie ujrzał w tym wielkim skupisku Mocy pojedynczy, malutki punkt, który płonął mocniej niż wszystko inne. To musiał być jego kryształ. Wzywał go - tak jak mówił mistrz Yoda!
Trafił w ten sposób do wielkiej komory wypełnionej kryształami. Ze środka, z kamiennego piedestału wyrastał jeden z nich - duży i regularny. Iowathowi wydawało się, że to właśnie on go wezwał, zbliżył się więc do niego powoli. Już-już miał po niego sięgnąć, gdy nagle znów usłyszał głos kryształu.
To nie ten, pomyślał wówczas Miraluka.
Znów wsłuchując się w “pieśń”, pozwolił się prowadzić. Do jego uszu dotarł chrzęst spod jego stóp, kiedy stawiał delikatne kroki na kryształach na podłożu. To była jedyna droga ku źródłu głosu.
Dotknął opuszkami palców ściany jaskini. Była lodowata, zupełnie jak wszystko tutaj - a jednak czuł jakieś minimalne ciepło. Zaczął wodzić po niej dłońmi, aż wreszcie, co wywołało na jego twarzy szeroki uśmiech, poczuł źródło tego ciepła. Ono również do niego “śpiewało”.
Jego własny kryształ Kyber, wielkości paznokcia dorosłego człowieka.
Teraz musiał tylko wrócić do głównej komnaty…
- Gratulacje, młodziki, dumny z was jestem - powiedział Yoda, widząc zebrane przez adeptów kryształy. Dosłownie każdy z nich, nawet pokryci futrem Jart i Ceghi, był przemarznięty i dałby wszystko za powrót do ogrzewanej kajuty. - Ale to dopiero pierwsza część waszego sprawdzianu.
- Co teraz, mistrzu? - zapytała Devaronianka, zaciskając w pięść dłoń, która trzymała ciepły kryształ.
- Teraz w kosmos udać się musimy. Zakonnego zbrojmistrza wkrótce poznacie.
Następnym przystankiem młodych adeptów był stary krążownik Jedi, zawieszony gdzieś w przestrzeni kosmicznej. Musiał pamiętać jeszcze czasy Starej Republiki. Nazywał się “Tygiel” i służył Zakonowi jako wielki warsztat szermierczy.
- Ten złom to nasz następny przystanek? - zdziwiła się Ari, obserwując, jak ich korweta podchodzi połączenia się z “Tyglem”.
- Widywałem statki w gorszym stanie - odpowiedział Mirialance Jart.
Okrętem łagodnie zatrzęsło. Był to znak, że właśnie połączyli się z krążownikiem. Wyszli i stanęli jeden za drugim przed mistrzem Yodą.
- Chodźcie, chodźcie. Profesora Huyanga poznacie. Od czasów pierwszych Jedi Zakonowi służył - powiedział Yoda.
- Chwila - szepnął do siebie młody Bothanin, zaczynając liczyć w pamięci. - Jeśli jest tu od początku Zakonu, to znaczy, że miałby teraz co najmniej… dwadzieścia pięć tysięcy lat? Czy to w ogóle możliwe?
- To znaczy, że profesor Huyang to… - zaczął Rodianin.
Wtem śluza się otworzyła i zobaczyli wnętrze krążownika, pełne różnych szuflad z metalowymi częściami, planów budowy mieczy świetlnych i tym podobnych rzeczy, zaś naprzeciwko nim wyszedł wysoki, brązowy, stary…
- ...droid? - skończył za rówieśnika Grirk, równie zaskoczony, co cała reszta.
Profesor Huyang przyjrzał się każdemu adeptowi z osobna, a następnie przerzucił wzrok na Yodę.
- Mistrzu Yoda, to zaszczyt widzieć cię w moich skromnych progach. - Ukłonił się staremu Jedi.
- Profesorze. - Obcy odpowiedział tym samym gestem. - Moich protegowanych, proszę, poznaj. Oto Zac, Naare, Jart, Grirk, Ceghi, Ari i Iowath.
Młodziki ukłoniły się droidowi z szacunkiem. Tymczasem Huyang klasnął w metalowe dłonie.
- A zatem przybyliście, by zbudować wasze miecze świetlne, hm? - Obszedł ich dookoła. - Musicie wiedzieć, że to nie takie proste. Nie można ot, tak sobie dobrać części i poskręcać je w miecz. O nie. Musicie dokładnie zwizualizować swój miecz, dopasować wszystko co do śrubki! W innym wypadku może on dosłownie eksplodować w waszych rękach, a wierzcie mi - widziałem wystarczająco wiele takich przypadków, żeby wiedzieć, o czym mówię.
Wszyscy adepci pracowali w pocie czoła nad bronią, która miała im towarzyszyć jako rycerzom Jedi. Wkrótce Ceghi skończyła jako pierwsza - jej miecz świetlny miał barwę zieloną. Następni byli Zac i Naare z ich niebieskimi ostrzami. Ari trafił się żółty, Jartowi zielony, a Grirkowi jasnoniebieski. Czekali już tylko na Iowatha.
Młody Miraluka siedział nad częściami. Chciał dopilnować, by wszystko idealnie do siebie pasowało, a nie było ze sobą połączone byle jak. Czuł, że jest już blisko osiągnięcia zamierzonego efektu…
...i wreszcie mu się udało. Stworzył miecz o dość krótkiej rękojeści, okrytej dodatkowo czarną skórą dla wygody. Wstał ze swojego miejsca, złapał pewniej swoją nową broń i aktywował ją. Z emitera wystrzelił dość krótki promień szmaragdowej plazmy.
Rozdział 2[]
Rok drugi. Rycerz Jedi Alk Doth został wezwany przez Radę Jedi. Wszedł do okrągłego pomieszczenia w świątyni i ukłonił się mistrzom. Czemu został wezwany, nie wiedział, ale chętnie się dowie.
- Mistrzowie.
- Dobrze, że jesteś tak szybko - powiedział mistrz Ki-Adi-Mundi.
- W czym rzecz? - zapytał bez ogródek Doth.
- Złe wieści przynosimy - oznajmił mistrz Yoda. - Mistrz Sann Berrick z misji miał wrócić, lecz zaginął.
Zabracki Jedi uniósł brew ku górze: Sann Berrick, znajomy Dothowi rycerz Jedi, należał do wyjątkowo zdolnych wojowników, ale nie dał rady wrócić? Coś musiało być na rzeczy. Tymczasem głos zabrał mistrz Mace Windu:
- Mistrz Berrick miał za zadanie dowiedzieć się o kulcie Ciemnej Strony w Głębokim Jądrze. - Czarnoskóry mężczyzna nacisnął przycisk na swoim fotelu. Rolety opadły na okna w komnacie. Po chwili na środku pojawiła się holograficzna mapa galaktyki. - Wylądował na Mavis IV i nagle sygnał się urwał.
- Mavis IV? - powtórzył zaskoczony Doth. - Czy to nie część dawnego Dominium Eugantu?
- Owszem - odpowiedział Windu. - Wiesz zapewne, że planety dawnego Dominium są bardzo niebezpieczne, dlatego radzimy zachować największą ostrożność.
- Wyruszę najszybciej jak się da, mistrzowie.
- Niech Moc będzie z tobą - odpowiedział mu mistrz Mundi.
Rycerz Jedi udał się do sali treningowej, gdzie spodziewał się zastać swojego ucznia. I tak się stało. Zobaczył go, dziewiętnastoletniego Miraluka, stojącego wysoko na wąskich platformach, energicznie unikającego lub odbijającego pociski blasterowe z otaczających go trzech zdalniaków. Jednego isnął Mocą na podłogę - rozbił się i zdezaktywował. Drugi oberwał odbitym pociskiem. Trzeciego przepołowiło jego zielone shoto.
Wtem padawan usłyszał oklaski ze strony Zabraka kilkanaście metrów niżej. Dezaktywował miecz świetlny, zeskoczył i ukłonił się teatralnie swojemu mistrzowi.
- Mistrzu - powitał go lakonicznie.
- Iowath. Widzę, że już się rozgrzałeś. Dobrze, bo zaraz wyruszamy - oznajmił mu mistrz Doth. - Chodź, czas nagli.
- Tak jest. - Młodzieniec zarzucił na ramiona szatę i podążył za Zabrakiem do hangarów.
- Powinieneś również zainteresować się czymś innym niż treningiem fizycznym. Co powiesz na literaturę?
- Literaturę - powtórzył za swoim mistrzem. - Czy ja wiem…?
- W archiwach powinny znaleźć się jakieś ciekawe pozycje. Jak tylko wrócimy do świątyni, powinieneś czegoś sobie poszukać.
Wkroczyli do hangaru, w którym stał pojedynczy, niewielki statek kosmiczny koreliańskiego pochodzenia - lekki frachtowiec HWK-290. Kilka lat temu Corellian Engineering Corporation postanowiło rozpocząć produkcję małego, szybkiego środka transportu, idealnego dla kurierów. Chociaż “sokoły” nie wyparły i chyba nigdy nie wyprą sztandarowych modeli YT, to zyskały niemałą popularność wśród osób prywatnych: szmuglerów, piratów, najemników lub - w tym przypadku - Jedi.
HWK mistrza Dotha nosił wdzięczne imię “Kait” - w narzeczu Zabraków “Szpon”.
Pierwszy na pokład wszedł Doth, a Iowath - zaraz po nim. Obaj zajęli miejsca odpowiednio kapitana i drugiego pilota. Uruchomili silniki i wylecieli ze świątyni, a potem z samego Coruscant. Miraluka instynktownie złapał za dźwignię na panelu przed sobą i pchnął ją do przodu, aktywując hipernapęd.
“Kait” wyskoczył z nadprzestrzeni. Znaleźli się w układzie planetarnym z pojedynczym gazowym olbrzymem, krążącym wokół czerwonego karła.
Mavis IV była czwartym z pięciu księżyców planety Mavis Prime w Głębokim Jądrze. Blisko tysiąclecie temu, jeszcze przed swoim zniszczeniem, odizolowane Dominium Eugantu traktowało ten peryferyjny światek jako połączenie z resztą galaktyki - jedno z niewielu.
Powodem izolacji Dominium była jednak nie polityka, ale przede wszystkim lokalizacja - bliskość jądra galaktyki czyniła podróż - dajmy na to - z Coruscant na Eugantu bardzo trudną i w efekcie niebezpieczną; najlepsi astrografowie z obu stron galaktyki poszukiwali stabilnego szlaku nadprzestrzennego, aby umożliwić komunikację pomiędzy Dominium a Republiką. Układ Mavis był przystankiem na jednym z nich w głąb tego małego imperium.
Teraz, dawno po upadku Eugantu, korytarze nadprzestrzenne w jego stronę były rzadko używane, a dzięki temu pozwalały typom spod ciemnej gwiazdy na spokojne ukrycie się pośród ruin niemal zniszczonej cywilizacji.
- To tutaj. Czujesz to? - zapytał mistrz Doth.
- I to jeszcze jak. To miejsce wręcz kipi życiem, nie to, co reszta tego układu - powiedział Iowath. - Jest jak latarnia pośrodku bezkresnego, czarnego morza…
Zabrak parsknął śmiechem, tym samym konsternując młodego Jedi.
- Co? - zapytał zdziwiony swojego mistrza.
- Nie, nic - rzekł rozbawiony Doth. - Tak tylko… ujrzałem małą ironię: nie ciągnie cię do literatury, a brzmisz jak rasowy poeta. Może w takim razie sam coś skomponujesz?
Powoli i ostrożnie mistrz Doth posadził “Kaita” na skalnym płaskowyżu. Miejscem, gdzie wylądowali, była mała wyspa pośrodku niczego, wyraźnie wulkanicznego pochodzenia. Świadczyła o tym góra całkiem niedaleko stąd. Dwaj Jedi wyszli z małego frachtowca. Wtem Zabrak spojrzał na towarzyszącego im w ciszy droida astromechanicznego i polecił mu:
- Wyślij sygnał ratunkowy i nadawaj bez przerwy. - Następnie zwrócił się do swojego padawana, który “spoglądał” na niego pytająco. - Jeżeli jest tu to, czego szukał mistrz Berrick i jeżeli dlatego zniknął, będzie nam potrzebne wsparcie.
- Mistrzu, czy takie kulty to rzadkość?
- Nie mnie to wiedzieć, ale jeśli miałbym zgadywać, powiedziałbym, że nie. - Podrapał się po “koronie” z rogów. - Jest wiele istot wrażliwych na moc, które nie należą do Zakonu i albo odkrywają Moc na własną rękę, albo posiadają własne zgromadzenia, takie jak Baran Do na Dorinie. Nie zdziwiłbym się, gdyby tutaj znalazło sobie schronienie jedno z takich grup, ale Ciemnej Strony albo gorzej - Sithów.
- Czy Sithowie nie upadli wieki temu? - dopytał Iowath.
- Jeżeli nauki historii Jedi czegoś mnie nauczyły, to tego, że nigdy nie można być pewnym całkowitego zniszczenia wroga. Możesz zabić człowieka, ale nie idei, która go prowadzi. Mogę ci zagwarantować, że gdzieś tam czai się ktoś, kto postanowi odtworzyć ich Bractwo, a może nawet i całe imperium.
Tak rozmawiając, mistrz i uczeń szli w kierunku góry, skąd docierały do Miraluka impulsy Mocy. Wyspa ta była pozbawiona wszelkiej roślinności poza kępkami trawy tu i tam oraz pojedynczymi drzewkami. Te z kolei rosły najgęściej u podnóża wulkanu - albo dzięki doskonałej glebie, albo dzięki Mocy, albo z obu tych powodów.
Stanęli przed wejściem do jaskini. Nie, to nie była jaskinia, tylko korytarz - wykuty ludzkimi rękami, pokryty starożytnymi runami. Strzegło go popiersie zakapturzonego człowieka. Mistrz i padawan weszli do środka.
- To nie świątynia - powiedział nagle Iowath. - To grobowiec.
Wnętrze grobowca spowijały ciemności. Jedi to jednak nie przeszkadzało - obaj bowiem Wzrok Mocy mieli wyćwiczeni do mistrzowskiego poziomu, a zwłaszcza Iowath, który inaczej nie widział. Szli głębiej i głębiej, a jedyne, co słyszeli, to swoje własne kroki. Dlaczego mistrz Doth nie aktywował swojego miecza, żeby mieć odrobinę światła? Nie chciał zwracać na nich uwagi niczego ani nikogo, kto mógłby mieszkać w tym miejscu.
Miraluka przypomniało się jego Zgromadzenie na Ilum, kiedy to musiał błądzić po korytarzach, wodzić palcami po ścianach i ostrożnie nasłuchiwać. Rzecz w tym, że to nie było Ilum, a poszukiwali nie kryształu Kyber, lecz zaginionego Jedi. Reszta jednak nie odstawała zupełnie od wydarzenia z życia młodzieńca, kiedy miał zaledwie jedenaście lat. Tak samo jak wtedy, również teraz jego Wzrok nie nadawał się do niczego; całe to miejsce tłumiło jego zmysły - tak silne Mocą było to miejsce. Musiał zatrzymać się i spokojnie odfiltrować stąd wszystkie “nieczystości”.
- Masz coś? - zapytał go mistrz.
- Ciii… - uciszył go Iowath. Skupił się całkiem, odciął się od wszystkiego… i po długiej chwili wpatrywania się w Moc, podniósł głowę. - Mam. Za mną, mistrzu.
Miraluka prowadził Zabraka przez nieskończone korytarze, pełne płaskorzeźb i run, które żadnemu z nich nic nie mówiły. W ten sposób dotarli do głównej komory grobowca. Pośrodku pomieszczenia na planie wydłużonego heksagonu stał sarkofag, jakby wykuty z litego bazaltu. Wokół niego klęczały cztery postacie w czarnych kapturach. Wydawały się modlić albo medytować. Niedaleko od nich leżało bezwładne ciało euganckiego rycerza Jedi, Sanna Berricka - posiekanego mieczami świetlnymi wzdłuż i wszerz.
- Mistrz Berrick! - wycedził półgłosem przez zęby mistrz Doth.
Zakapturzeni ludzie podnieśli wówczas głowy i stanęli na równe nogi. Spojrzeli w kierunku Jedi i nagle aktywowali miecze świetlne. Na szkarłat odpowiedziały zieleń i błękit.
- Widać to ich miał pozbyć się Berrick - powiedział Iowath, podnosząc gardę. Krótka klinga jego shoto oświetliła jego twarz. - Co robimy, mistrzu?
Wtem Mroczni Jedi puścili się na nich biegiem. Jedi przyjęli postawę obronną.
- Kończymy to, co zaczął - oznajmił Zabrak i rzucił się ze swoim uczniem do ataku.
Wdali się w bardzo nierówną walkę. Klingi co rusz odbijały się od siebie z oślepiającym błyskiem i trzaskiem energii. Wtem Doth, wzięty w dwa ognie przez Mrocznych Jedi, aktywował niespodziewanie drugie ostrze swojego miecza świetlnego i nadział na nie jednego z nich. Zostało trzech.
Nagle kultysta Ciemnej Strony, z którym walczył Iowath, pchnął go Mocą na sarkofag. Miraluka wypuścił wówczas miecz świetlny z rąk, a ten po chwili został rozcięty na pół przez szkarłatną klingę, podczas gdy jego właściciel rozbił się na bazaltowej płycie. Z jego gardła wyrwał się krzyk.
Skup się, myślał. Nie mdlej! Nie mdlej!
Obserwował, jak Mroczny Jedi patrzy na niego, a potem wraca do swoich znajomych. Mistrz Doth kotłował się z nimi jak jeszcze nigdy przedtem. Ciął, pchał, blokował - ale to było za mało. Iowath ujrzał, jak jego mistrz i przyjaciel zostaje brutalnie przez całą tę trójkę zamordowany.
Najpierw odcięli mu zbrojne ramię, potem pohatarali pierś i gardło, a na końcu jeden z nich zatopił w jego dwóch sercach miecz świetlny - po samą rękojeść.
- Mistrzu! - krzyknął Iowath i zerwał się na równe nogi. - Nieee!!
Zaskoczeni nagłym powrotem padawana do pełni przytomności, Mroczni Jedi podnieśli gardę. Miraluka, pełen gniewu, ruszył na nich z gołymi pięściami. Pchnął ich Mocą, a potem przyciągnął do siebie miecz Dotha. Wiedział, jak się nim posługiwać - za każdym razem obserwował swego mistrza przy treningu, pojedynkował się z nim. Znał wszystkie jego ruchy. I teraz go pomści identycznymi atakami, których się od niego nauczył - ku jego pamięci.
Grobowiec znów wypełniły błyski i trzaski, a po chwili również jęki bólu. Potem nastąpiła głucha cisza.
Zaciągnąwszy kaptur na twarz, młody Miraluka, ukryty pomiędzy innymi rycerzami Jedi, mistrzami i padawanami, obserwował obrzęd pochówku mistrzów Dotha i Berricka. Jego serce przepełniał żal i złość. Złość na samego siebie, bo pozwolił, żeby tak się stało. Gdyby szybciej zaregował i nie dał się rozbroić, jego mistrz pewnie wciąż by żył, a on nie czułby się taki osamotniony…
Naszło go na przemyślenia. Jedi to jednak tragiczni bohaterowie galaktyki: nie wolno im się przywiązywać do istot i rzeczy, lecz one przywiązują się do nich wbrew ich woli. Czy możliwe, aby całkowicie wyzbyć się potrzeby bliskości drugiej osoby? Nie, nie wydawało mu się.
Jesteśmy żywymi istotami z krwi i kości, pomyślał, a nie droidami. Potrzebujemy siebie nawzajem, nawet jeśli Kodeks nam tego zakazuje. Czy dola Jedi polegać ma zatem na tłamszeniu w sobie uczuć i emocji? Na wiecznej wewnętrznej walce pomiędzy dogmatami Zakonu a tym, co sami uważamy za dobre i słuszne?
Rozdział 3[]
Oto nadszedł mroczny okres w historii Republiki. Ten, którego nadejścia można się już było spodziewać latami. Konflikt, który po raz kolejny rozdarł galaktykę na pół.
Wojny Klonów.
Czym w istocie klony różniły się od droidów? Kaminoanie, ich twórcy, podtrzymywali, że zdolnością abstrakcyjnego myślenia. Przecież Separatyści mieli swoje droidy taktyczne, które znały się na taktyce równie dobrze, co ludzcy dowódcy. Wolna wola? Zostali stworzeni jako stuprocentowo lojalni żołnierze, mający wykonać każdy rozkaz bez mrugnięcia okiem; dokładnie to samo miały zaprogramowane maszyny, przeciwko którym walczyli. Gdzie tu wolna wola?
Tak naprawdę jedyne, czym różniła się jedna strona od drugiej, to materiał, z którego byli stworzeni. Tak samo jak droidy, klony – żywe, myślące i czujące istoty – rodziły się masowo, szkoliły się, uzbrajały, zostawały wysyłane w najodleglejsze zakątki galaktyki i ginęły w tej bezsensownej wojnie. W imię czego? Dumy Republiki i Senatu? Wielce rozdmuchanej obrony demokracji i wolności? A może dla samej idei wojny?
Tymi myślami Iowath zadręczał się w drodze do świątyni. Zaraz po wyczerpującej bitwie na Kessel, gdzie Republika na prośbę luźno sprzymierzonego z nią Imperium Huttów miała za zadanie obronić ich kopalnie błyszczostymu przed atakiem Separatystów, został wysłany na Coruscant, by odpocząć fizycznie i psychicznie. Wiedział, że trzymają z Huttami tylko dlatego, że ci mają trzy rzeczy, które pozwolą dalej prowadzić wojnę: pieniądze, pieniądze i pieniądze. Gdyby mafijni bossowie nie byli w stanie dorzucać się do na coraz to nowsze legiony klonów, “nasi” już dawno nie kiwnęliby w ich stronę palcem.
“Urlop” młodego Jedi nie trwał jednak długo, bowiem kilka dni po swoim przybyciu został znów wezwany na front. Tym razem był bardziej pozytywnie nastawiony, jako że celem był jego dom: Alpheridies. Rada otrzymała bowiem informację, jakoby Separatyści szykowali się do przejęcia planety, więc wyznaczyła akurat jego i jego 204–ty legion klonów do przygotowania obrony.
– Generale – odezwał się klon–oficer. – wychodzimy z nadprzestrzeni!
Okręt klasy Venator, “Peacekeeper”, pojawił się nad planetą Alpheridies – spokojnym, skąpanym w półmroku światem, krążącym wokół czerwonego karła. Właśnie z powodu tej gwiazdy Miraluka nie posiadali oczu: tak mała ilość widzialnego światła sprawiła, że zmysł wzroku u ludu Iowatha to już przeszłość. Szczęśliwie jednak dzięki Mocy, już od małego patrzyli na świat z innej, bardziej nadnaturalnej i niepojętej dla nie-Miralukan perspektywy.
Na radarze pojawił się inny Venator, widocznie orbitujący wokół Alpheridiesa już od jakiegoś czasu. Powoli wyłonił się zza globu.
– Generale Iowath, generał Grirk Saman prosi o kontakt.
Miralukański Jedi kiwnął głową na odpowiedniego członka personelu, a po chwili pojawił się przed nim hologram jego wieloletniego rodiańskiego przyjaciela.
– Witaj, Iowath. – Grirk ukłonił się ze wzajemnością rycerzowi, a potem też jednemu z oficerów polowych klonów. – Komandorze Kanto.
– Generale. – Ogolony na łyso i wytatuowany na prawie całej twarzy żołnierz–klon zasalutował Rodianinowi.
– Widzę, że tym razem pracujemy razem – zaobserwował Iowath.
– Na to wygląda. Poczyniliśmy już przygotowania do obrony. Duża część moich ludzi stacjonuje w stolicy i większych miastach. To tam przybędą Separatyści, więc warto ich przywitać.
Stolica na czas stacjonowania sił Republiki przekształcona została w wielką twierdzę. Co rusz widać było białe pancerze klonów, przechadzających się wzdłuż ulic i murów, strzegących porządku i pilnujących, by żaden Separatysta, choćby najmniejszy blaszak, nie przedarł się przez ich linię obrony.
Żołnierze-replikanci nie potrafili ukryć swojego niepokoju na widok mieszkańców Alpheridies. Nieczęsto widać mieli okazję widywać “ludzi” pozbawionych nie tylko oczu, ale nawet oczodołów. Raz po raz zatrzymywali się dyskretnie blisko Miraluka i obserwowali, jak ci sobie radzą – a radzili sobie bez najmniejszych problemów, tak jak ich widzący oczami “kuzyni”.
– Pomóc w czymś? – zapytał nagle miralukański mężczyzna z ozdobną opaską na twarzy.
– Yyy, nie, nic nie trzeba – odpowiedział zaskoczony klon i odszedł spięty, w akompaniamencie cichego, złośliwego chichotu swojego towarzysza.
Tymczasem Iowath udał się do lokalnej świątyni miralukańskiego zgromadzenia Luka Sene. Miał tam się z kimś spotkać. Niekoniecznie była to zaplanowana wizyta, ale tak samo nikt nie planował wybuchu wojny w takim spokojnym miejscu jak Alpheridies. Powolnym krokiem, jakby mierząc każdy z nich, przeszedł długim, jasnym korytarzem. Minął dwójkę adeptów, którzy z szacunkiem mu się pokłonili. Zamienił z nimi kilka słów i ruszył dalej.
Stanął w wejściu do jednej z sal medytacyjnych. Tam siedziała tylko jedna osoba: Miralukanka o jasnej cerze i kaskadzie długich czarnych włosów. Nie odwróciła się ani nawet nie poruszyła o centymetr. Ale on czuł na sobie jej Wzrok. Wiedział, że ona wie, że tu jest. Wtem dostrzegł jej ruch. Powoli podniosła się z podłogi.
– Minęło wiele lat od naszego ostatniego spotkania. – Jedi skrzyżował ręce na piersi i oparł bark o ścianę.
– Prawda – zgodziła się kobieta. – ale czuję, że ty to wciąż ty… Zgadza się, Iowath?
– Z pewnością stałem się dojrzalszy, Brienne. – Iowath posłał jej szelmowski uśmiech.
Oboje zbliżyli się do siebie. Brienne, dawna przyjaciółka z dzieciństwa młodego Jedi, położyła dłoń na jego policzku. Iowath wsparł się o nią i uczynił jej to samo.
– Czuję to – przyznała Brienne. Wtem jednak uśmiech zniknął z jej twarzy, a wstąpił nań niepokój. – Ale to nie ja jestem powodem, dla którego tu wróciłeś… prawda?
– Niestety. Chciałbym, by było inaczej.
– Rozumiem. – Opuściła dłoń i ruszyła wraz z Iowathem wzdłuż korytarza. – Zatem zostałeś Jedi… Będziesz nas bronił, jak na rycerza przystało?
– W rzeczy samej – uśmiechnął się młodzieniec. – 204–ty i 216–ty legion ufortyfikowały miasto i czekamy już tylko na przybycie wroga.
Niespodziewanie dotarł do nich odległy huk. Ziemia zatrzęsła się pod ich stopami, a ze sklepienia spadł tynk. Światła zaczęły migotać. Iowath i Brienne zwrócili Wzrok na siebie nawzajem, a potem na wyjście z budynku, przez które wpadli do środka żołnierze-klony.
– Generale! – krzyknął jeden z nich. – Zostaliśmy zaatakowani! Szybko, za mną!
– Nie zostawię tak tych adeptów! – zaprzeczył Jedi.
– Ani ja – dodała Brienne. – Najpierw oni, potem my sami!
– Utrzymajcie pozycje i ochrońcie cywilów – rozkazał Iowath. – Dołączymy do was najszybciej, jak się da.
– Tak jest, sir!
Wkrótce do dwójki Miraluka dołączyli inni nauczyciele i wspólnie, torując sobie drogę przez rozpadające się korytarze, wydostali kryjących się głęboko wewnątrz świątyni adeptów. Jakiś pocisk musiał zahaczyć o budynek, przez co ten zaczął się rozpadać. Ale dlaczego akurat to miejsce? Dlaczego Luka Sene? Przecież byli jedynie pokojową szkołą dla użytkowników Mocy, nijak nie powiązaną z Jedi.
Iowath machał do adeptów różnej płci i wieku, kiedy ci uciekali przez obstawione przez klony wyjście frontowe. Brienne, stojąca obok niego, liczyła ich wszystkich. Skinęła na Jedi głową, widząc, że to już wszyscy, po czym kadra nauczycieli również uciekła ze świątyni – i to w porę, gdyż kiedy tylko ostatni z nich przekroczył jej próg, sklepienie nie wytrzymało i runęło w dół. Gdyby zwlekali choćby kilka sekund dłużej, zostaliby pogrzebani pod gruzami.
– To by było na tyle z czekania – pomyślał głośno Iowath. – Brienne, poradzisz sobie?
– Tak jak zawsze – potwierdziła kobieta.
Skinęli sobie głową na pożegnanie i pobiegli każdy w swoją stronę. On ruszył ochraniać miasto, zaś ona – ochraniać mieszkańców. Iowath nie krył się z tym, że znacznie bardziej odpowiadało mu zawiadowanie wojskiem z bezpiecznej odległości niż bezpośrednia walka, jednak kiedy nie miał wyboru, stawał w szeregu na równi ze swymi żołnierzami.
Nie minęło dużo czasu, nim dostrzegli, jak skryta w oddali artyleria wroga kilkoma celnymi strzałami doszczętnie burzy ciężko obstawione bramy miasta. Wnet przez powstały wyłom wtoczyły się do środka droideki i zabiły pobliskie klony. Nim jednak zdołały dotrzeć głębiej i kontynuować swoją rzeź, Iowath złapał Mocą ukruszony kawał muru – największy, jaki znalazł – i bez zbędnej zwłoki cisnął nim o droidy. Zmechanizowani żołnierze Separatystów zostali dosłownie rozbici na kawałki. Ale było ich tylko trzech, a po drugiej stronie czekała jeszcze cała armia. Obnażył ostrze miecza świetlnego.
– Generale, czekamy na rozkaz – oznajmił przez comlink jeden z klonów.
– Jeszcze chwila… – powiedział Iowath, obserwując uważnie, jak chmura pyłu opada. Wtem dostrzegł Mocą cały zastęp droidów bojowych z blasterami zwróconymi w jego kierunku. Podniósł miecz. – Teraz!
Powietrze w jednej chwili wypełniło się blasterowymi pociskami z obu stron. W czasie, gdy żołnierze–klony ostrzeliwali zewsząd armię droidów, a one odpowiadały ogniem, między nich wbiegł Jedi i zaczął siekać mechanicznych żołnierzy swoim mieczem. Droidy padały na ziemię jeden po drugim, lecz końca nie było widać. Wydawały się nadciągać w nieskończoność.
Niespodziewanie nawet dla niego, Iowath nagle poczuł pieczenie w barku oraz swąd spalenizny. Któryś z nich zdołał go trafić – w dodatku bardzo celnie, prosto w zbrojne ramię. Zwykłe droidy bojowe nie byłyby w stanie postrzelić kogoś poruszającego się tak szybko i zwinnie, a już zwłaszcza Jedi. To nie mógł być jeden z nich.
– Generale, proszę się wycofać! – zawołał jeden z klonów.
Iowathowi nie trzeba było mówić dwa razy. Dezaktywował miecz świetlny i chwytając się za bark zdrową ręką, uciekł z pola widzenia droidów. Czuł tutaj dziwnie znajomą obecność. Zwrócił swój Wzrok w kierunku Separatystów i nagle dostrzegł kogoś całkiem tutaj nie pasującego: człowieka w mandaloriańskim pancerzu, dzierżącego karabin blasterowy. Jedi wydawało się, że ich spojrzenia się spotykają; że właśnie się sobie nawzajem przyglądają…
...tak jakby doskonale się znali. Ale skąd?
– Generale!
– Idę!
Iowath syknął z bólu.
– Nie ruszaj się, mówię do ciebie – powiedziała opatrująca go Brienne.
– Na Bogana… nawet po całej dawce bakty piecze tak samo podle.
– Spodziewałam się więcej tolerancji na ból od kogoś takiego jak ty. Jak w ogóle te droidy zdołały cię zranić?
– To nie był droid – rzekł nagle Iowath, a grymas bólu wnet zastąpiony został przez zamyślenie z delikatną nutą frustracji. – Separatystom ktoś zapewnia tutaj wsparcie. Nigdy przedtem nie byłem świadkiem takiej precyzji, zupełnie jakby doskonale przewidywał, gdzie będę, kiedy padnie strzał…!
Brienne ostrożnie natarła jeszcze oparzoną ranę na ciele Jedi aromatyczną maścią – specjalnym preparatem wykonanym z kilku gatunków alpheridiesańskich ziół i mchów, rosnących na skąpanych w wiecznym półmroku łąkach planety. Mieszanka ta działała kojąco na ból miejscowy, zaś roślinna woń pozwalała uspokoić skołatane nerwy. I przy okazji maskowała bynajmniej niesubtelny swąd spalonego postrzałem ciała. Kiedy tylko rana została dokładnie natarta, Miralukanka przykryła ją opatrunkiem. Pozwoliła sobie w międzyczasie dokładniej “obadać”, jak zbudowana po długich latach treningu na rycerza Jedi była sylwetka jej starego przyjaciela. Czuła, że ten nie ma nic przeciwko. A ponieważ od reszty świata dzieliły ich cztery ściany republikańskiej kwatery Iowatha, niewiele stało im na przeszkodzie.
Zwrócili ku sobie Wzrok.
– Dlaczego tak ryzykujesz? – zapytała.
– Nie mam wyboru – odpowiedział.
– Zawsze istnieje wybór, Iowath. Pozostaje pytanie, czy masz w sobie odwagę, by go dokonać…
– Wiem, że mam odwagę uczynić jedno.
W tamtej chwili wszystkie problemy i cała galaktyka zeszły na dalszy plan. Iowath wiedział, że nie powinien tego robić – znał konsekwencje swoich poczynań, gdyby przyszło Radzie się o nich dowiedzieć – lecz nie obawiał się jej gniewu. Nie dziś, nie w tej chwili.
Dla istoty spoza tego świata Alpheridies odznaczał się unikalnym, w równym stopniu fascynującym i niepokojącym pięknem. Chociaż Miralukanie stworzyli na jego powierzchni nowoczesne społeczeństwo, mało gdzie odstające od reszty galaktyki przynajmniej na płaszczyźnie technologicznej, to lwią część planety wciąż pokrywały dziewicze tereny pełne przystosowanej do wiecznej nocy roślinności, pośród której żyły i polowały różne endemiczne stworzenia, nie dziwniejsze niż naczelni mieszkańcy tego świata.
Iowath spoczął samotnie w tej nieskalanej dziczy. W ciszy, przerywanej jedynie szmerem odległego wiatru, medytował nad nurtującymi go pytaniami: kto taki przewodził atakowi Separatystów na stolicę? Co Mandalorianin robił na planecie tak odległej jak Alpheridies? Konfederacja wynajęła go do tego? A może wykonywał swoją własną misję, a wojska wroga wspierał zaledwie przy okazji? Moc nie dawała mu jasnych odpowiedzi. Jego Wzrok był zamglony.
Wtem głośniejszy szmer, zaraz za jego plecami, wybudził Miralukanina z transu. Nie odwracając się, Jedi już mógł dostrzec, że zmierza ku niemu Grirk Saman. Skinieniem potwierdził swoją wiedzę o przybyciu Rodianina.
– Z ramieniem wszystko w porządku? – zapytał Saman.
– Piecze. Ale dam sobie radę. Co z żołnierzami?
– Zabezpieczają mury i najbliższą okolicę miasta. Wczesne ostrzeganie, artyleria… Kazałem też zwiadowcom przeczesać teren w promieniu kilku kilometrów. Jeśli gdzieś tam kryją się jakieś droidy, będziemy o tym wiedzieć.
– Hm. A cywile?
– Niespokojni. Nie dziwię im się. Z drugiej strony wielu wyraża chęć, by dołączyć do walk.
– Rozumiem, że im na to nie pozwoliłeś?
– Odradziłem im to i dalej odradzam. To nie jest ich wojna, nie powinni się w to mieszać dla własnego bezpieczeństwa.
To nie ich wojna, prawda, ale czy nasza? – zapytał w myślach Iowath.
– O, jeszcze coś. Prawie bym zapomniał – powiedział nagle Grirk.
– Hm?
– Ktoś wysłał do nas zakodowaną wiadomość. Z początku myśleliśmy, że to podstęp, próba zhakowania naszych systemów, ale nie. Ktoś chce się z nami porozumieć.
– To wiadomość głosowa?
– Tak, zapisałem ją, by ci ją odtworzyć.
Iowath na te słowa podniósł się z ziemi i stanął naprzeciwko Rodianina, który tymczasem wydobył z szaty comlink. Po krótkiej chwili z niewielkiego głośnika popłynął zniekształcony męski głos:
– Generale Saman. Generale Iowath. Ta wiadomość zaadresowana jest do was i tylko do was. Nie jestem waszym wrogiem, chociaż towarzyszę Konfederacji. Wraz z wiadomością przesłałem koordynaty – przybądźcie tam jak najszybciej. Sami. Będę czekał. Jeżeli zobaczę więcej niż dwie osoby na miejscu spotkania, nie poczuję skrupułów przed wezwaniem wsparcia osobiście. Chcę dyskursu, nie kolejnej bitwy. Do zobaczenia, generałowie.
Wiadomość zakończyła się. Saman spojrzał na Iowatha.
– Co o tym myślisz? Możemy mu zaufać, kimkolwiek on jest?
– Nie mamy innego wyboru. Czegokolwiek by on nie chciał – rzekł Miraluka – nie wygląda na to, że ma wobec nas złe zamiary. Czy może powinienem rzec: nie gorsze niż inni Separatyści. Jeżeli nasz nieznajomy chce negocjacji, to negocjacje dostanie. A i mnie interesuje, kto to może być. Odnoszę dziwne… wrażenie. Ale nieważne. Ruszajmy natychmiast.
Koordynaty okazały się prowadzić dwóch Jedi do starożytnej świątyni Luka Sene, wzniesionej jeszcze w okresie Starej Republiki, w górnym biegu Rzeki Dusz, i opuszczonej nie później niż pięćset lat temu. Była to okolica prawdziwie idylliczna, pozbawiona wszelkiej ingerencji poza wtapiącą się w otoczenie strukturą świątyni. Stała ona samotnie pośród drzew i krzewów, na skraju klifu, a u jego podnóża wartki strumień, który niżej przeistaczał się w wielką rzekę, płynął wartko i szumiał swą pradawną pieśń.
– Ciekawe, że wybrał takie miejsce – podjął, schodząc ze śmigacza, Rodianin. – Wyczuwasz go?
Iowath skupił Wzrok na całej okolicy. Sięgnął Mocą tak daleko i tak głęboko, jak tylko mógł. I wreszcie go odnalazł.
– Jest w środku. Sam. Nigdzie też nie wyczuwam droidów. Dotrzymał obietnicy – stwierdził. Dotknął ostrożnie rękojeści miecza świetlnego. – Ruszajmy, ale miejmy się na baczności. Czuję, że to spotkanie może potoczyć się naprawdę różnie.
Dwaj Jedi powoli wspięli się po wyrzeźbionych schodach aż do blisko czterometrowych wrót świątyni. Ostrożnie otworzyli je Mocą – poruszyły się powoli, lecz nie topornie – i wkroczyli do środka. Ściany głównego korytarza wypełniały misterne płaskorzeźby – różnorakie wklęsłości i wypukłości w gładkim kamieniu, przedstawiające mitologiczne postacie Ashli i Bogana, uosobienia Jasnej i Ciemnej Strony Mocy w pradawnej religii Miralukan, a także ważne, przełomowe wydarzenia z historii cywilizacji.
– Ta płaskorzeźba – Grirk wskazał palcem jeden z bardziej makabrycznych obrazów, przedstawiający upiorną zamaskowaną postać wznoszącą się nad planetą, wyglądającą jakby się rozpadała. – Co ona opisuje?
– Zagładę Katarr – odrzekł ponuro Iowath. – Musiałeś o tym słyszeć od mistrza Yody.
– Obawiam się, że chyba nie słuchałem na tyle uważnie, by zapamiętać.
– Katarr był naszą dawną kolonią. Naszą, w sensie Miralukan. Blisko cztery tysiące lat temu. Tego dnia – Miraluka wskazał upiora na rzeźbie – kiedy ta… istota… przybyła nad planetę, na Katarr miało miejsce konklawe Jedi. W jedną chwilę całe życie tam zostało zniszczone, pożarte.
– Od tak? – zdziwił się Saman.
– Od tak – potwierdził Iowath. – Jeśli wierzyć archiwom Jedi oraz naukom Luka Sene, zrobił to Lord Sith. Nihilus, Lord Głodu, jeśli dobrze pamiętam. O nim musiałeś już słyszeć. Podobno tylko jedna osoba zdołała ocaleć w tej zagładzie – i to tej osobie w ogóle zawdzięczamy, że wiemy o tym wydarzeniu. A teraz ruszajmy dalej, rozmowa o tym… wprawia mnie w dyskomfort.
Już bez słowa zagłębili się w świątyni. Iowath czuł, że zbliżają się do celu. Tajemniczy nadawca wiadomości pozostawał w bezruchu. Wiedział, że oni tu są. Oczekiwał ich.
Kiedy wreszcie dotarli do wielkiej sali, stanęli jak wryci, już gotowi obnażyć ostrza mieczy świetlnych, kiedy naprzeciwko nich wyrósł humanoidalny kształt. Osobnik, zakuty w pancerz, który może z daleka przypominał tradycyjny beskar’gam, lecz z bliska zupełnie nim niebędący, zmierzył obu Jedi wzrokiem zza wizjera swego mandaloriańskiego hełmu, lecz nie wykonał żadnego agresywnego gestu. Po prostu stał tak i patrzył.
– To ty – stwierdził, przerywając ciszę, Iowath.
– Widzę, że wydobrzałeś, generale – powiedział Mandalorianin. Następnie spojrzał na Samana. – Przybyliście sami, jak prosiłem.
– Owszem. Teraz mów, czego chcesz – rozkazał Grirk.
– Byście przejrzeli na oczy.
– Co?
– O ile mi wiadomo, Jedi to strażnicy pokoju. Mediatorzy. Dyplomaci. Nie żołnierze. Ani tym bardziej nie generałowie. A jednak Zakon postanowił bawić się w wojnę, w dodatku nieswoją. Na polach bitwy w całej galaktyce giną dziesiątki, jeśli nie setki Jedi – tylko dlatego, że drogi Senat nie może się pogodzić, że istnieją systemy, które nie życzą sobie przynależności do Republiki!
– A co ty możesz o tym wiedzieć, Mando?
– Mam swoje źródła. – Nieznajomy sięgnął ku swojemu hełmowi i ściągnął go z głowy. – Między innymi doświadczenie.
Jedi w zaskoczeniu aż zrobili krok do tyłu na widok twarzy Mandalorianina.
– Zac…! – wydusił z siebie Iowath. – Ty żyjesz?
– Jak Widzisz.
Zac Farrow, jeden z przyjaciół Iowatha i Grirka, wraz z którym przechodzili swoje pierwsze próby, do niedawna uważany był za zmarłego. Ostatni raz Zakon słyszał o nim dwa lata temu, kiedy to zwalczał siły Separatystów na Zewnętrznych Rubieżach. Według relacji świadków Zac oddał życie, osłaniając klony i uchodźców. Jednakże fakt, że ciała nigdy nie odnaleziono pozwalał na promyk nadziei, że Farrow jednak przeżył.
Człowiek ten wyglądał jednak dalece od tego, jak zapamiętali go dawni towarzysze. Jedna strona jego i twarzy została rozorana przez ohydne blizny, a oko po tej stronie praktycznie przestało istnieć lub przynajmniej funkcjonować, zakryte przez na wpół stopione powieki. A tylko tyle dało się zobaczyć na twarzy; gdzie jeszcze był ranny, tego nie mogli dostrzec.
– Co się z tobą stało? – zapytał zszokowany Rodianin. – Dwa lata kompletnej ciszy i nagle się okazuje, że nie tylko żyjesz, ale i walczysz dla Separatystów.
– Nie wiem już, czy to wola Mocy, czy zwyczajne głupie szczęście – rzekł ponuro Zac, kierując jedyne sprawne oko ku dawnym przyjaciołom – ale udało mi się przeżyć. Eksplozja paliwa w połączeniu z durastalą daje bardzo niemiłe efekty uboczne na ludzkim ciele. Ktoś mnie znalazł i okazał się na tyle miłosierny, że pomógł mi wydobrzeć.
– Więc zostałeś łowcą nagród? A co z twoim sprzymierzeniem z Separatystami? – pytał dalej Saman.
– Widać, że nigdy nie słuchałeś, co mam do powiedzenia, nawet kiedy byłem w Zakonie – wycedził przez zęby Zac. – Od samego początku tej przeklętej wojny byłem przeciwny braniu w niej udziału. Wypowiadałem się na ten temat, kiedy tylko miałem szansę. Ale mimo to zostałem tym "generałem" i musiałem prowadzić armię. Powtarzałem, że to konflikt między Republiką a Konfederacją; nie między Konfederacją a Jedi! To wszystko – wskazał na swój rynsztunek – to w pierwszej kolejności fasada. Fasada mająca na celu ukryć moją tożsamość. Przybyłem na Alpheridies wraz z Separatystami nie dlatego, że się z nimi sprzymierzyłem, lecz dlatego, że wiedziałem, że wy tam będziecie.
– Cały ten fortel tylko i wyłącznie po to, by z nami porozmawiać… – Iowath złapał się za skronie. – Nie wspominając już o tym, że przez ciebie omal nie straciłem ręki.
– Wybacz, ale musiałem być wiarygodny.
– Dobrze więc – westchnął Grirk, uspokajając się powoli. Nie było potrzeby wpadać w gniew. Rodianin założył ręce na piersi i skupił wzrok na dawnym przyjacielu. – Co chciałeś nam powiedzieć?
– Chcę, byście przejrzeli na oczy – powiedział Zac. – Ta wojna trwa zaledwie dwa lata, a już zdążyła wyniszczyć połowę galaktyki. Klony i droidy walczą ze sobą na wszystkich frontach, a pomiędzy nimi cierpią niewinni cywile. Jako Jedi powinniśmy chronić i pomagać potrzebującym. Powinniśmy być mediatorami i obrońcami pokoju, a kim się staliśmy? “Generałami”. Watażkami na usługach Senatu! Nie widzicie tego? Jeszcze wtedy na Bith widziałem i czułem, jak wszyscy ci uchodźcy reagowali na naszą obecność. Obawiali się nas tak samo, jak obawiali się droidów. W ich oczach niczym już nie różnimy się od Separatystów.
– Więc czego od nas oczekujesz? Mamy od tak opuścić pole bitwy?
– Tak. Tak, właśnie tego oczekuję. Nie chcę, by moi przyjaciele z klanu, moja najbliższa rodzina, zginęli w tej przeklętej wojnie jako kolejne pionki polityków…
– Jako Jedi – podjął Saman – jesteśmy zobowiązani służyć Republice, nawet jeśli nie popieramy jej działań. W tym konflikcie potrzeba wszystkich sprawnych rąk, jeśli chcemy go zakończyć.
– Więc wolisz uparcie stać po ich stronie – podsumował ponuro Farrow i rozłożył ręce. – Zawsze byłeś skory do pomocy w równym stopniu, co do walki. Niech będzie, możemy to załatwić po twojemu – może po solidnym laniu powróci do ciebie trzeźwe myślenie.
– Raz jeden się z tobą zgodzę…
Zac i Grirk właściwie od zawsze prowadzili między sobą zaciekłą rywalizację. Iowath wielokrotnie był świadkiem ich pojedynków, z dnia na dzień stających się coraz bardziej brutalnymi, a ilość oparzeń od ćwiczebnych mieczy świetlnych na ciałach obu Jedi budziła zaskoczenie u niejednego świątynnego lekarza.
Teraz jednak nie byli już dziećmi; byli dorosłymi, uzbrojonymi wojownikami i obaj chcieli udowodnić, kto ma rację. Ciemność wnet rozświetliły dwa błękitne ostrza mieczy świetlnych i dwaj dawni przyjaciele przyjęli pozycje bojowe. Nagle, niespodziewanie dla nich, zabłysło w mroku trzecie, zielone ostrze.
– Nie pozwolę wam się pozabijać – oznajmił Iowath, stając pomiędzy nimi.
Rozdział 4[]
– …Około tysiąca lat temu nastąpił jednak przełom w doktrynie Sithów – wykładał adeptom Iowath – a to za sprawą jednego z Mrocznych Lordów. Uważał on, że dotychczasowe Bractwo jest osłabione przez nieustanne boje o władzę między sobą. Setki, może nawet tysiące Lordów Sith, każdy następny bardziej żądny potęgi od poprzedniego… Ów Lord przeprowadził zatem wielką czystkę, która pochłonęła niezliczone życia nie tylko Sithów, lecz także Jedi. Kto wie, o kim mówię?
Spośród zebranych wokół uczniów rękę podniosła może trójka młodych Jedi. Miraluka wskazał dłonią jednego z nich, nawet nie kierując na niego Wzroku.
– Lynus? Śmiało.
– Darth Bane? – odpowiedział pytającym, niepewnym tonem młody chłopak rasy ludzkiej.
– Zgadza się, bardzo dobrze – potwierdził z łagodnym uśmiechem mistrz Jedi, po czym kontynuował swój wykład, pomagając sobie holoslajdami. – Darth Bane, legendarny Lord Sith, odpowiedzialny za utworzenie Zasady Dwóch. Wedle tej doktryny w tym samym czasie istnieć ma prawo tylko dwóch Mrocznych Lordów: mistrz i uczeń; jeden, by potęgę posiadać i drugi, by jej pożądać.
Holoprojektor wyświetlił przed uczniami najpierw srogie, zamaskowane oblicze Dartha Bane'a, a następnie jakąś nieznaną im planetę. Nim jednak Iowath pozwolił sobie na kontynuację, w drzwiach pojawiła się niewielka sylwetka poczciwego mistrza Yody. Wszyscy wnet wstali i złożyli mu ukłon.
– Reformacja Ruusańska, hm? – rzekł na powitanie Yoda. – Dobrze moje uszy słyszą?
– Tak jest, mistrzu – potwierdził Miraluka. – Właśnie miałem do tego przejść, ale wygląda na to, że zajmiemy się tym następnym razem. Adepci, możecie się rozejść.
Krótko potem w sali pozostali już tylko Iowath i Yoda.
– Że odnajdujesz się w nowej roli widzę – powiedział z uśmiechem wielki mistrz Zakonu. – Niezmiernie mnie to cieszy.
Od może pół roku Iowath nie prowadził już klonów na wojnie, poprosiwszy o przeniesienie do Korpusów. Dla wielu dumnych Jedi umieszczenie w tych jednostkach bywała hańbą, mniejszym złem, bądź jednym i drugim jednocześnie; dla niego jednak okazało się to prawdziwie terapeutyczne. Zamiast walce poświęcił się nauce, samodzielnym zgłębianiu historii i filozofii Zakonu, a także dzieleniu się tą wiedzą z innymi chętnymi Jedi. Większość czasu przebywał teraz na terenie świątyni, kursując pomiędzy salami a archiwami.
Mimo to czuł… coś. Nie potrafił określić, co to było, lecz wiedział, że cokolwiek to jest, wprawiało go to w dziwny niepokój. Yoda przybył tu pewnie dlatego, że wyczuł ten niepokój u swojego dawnego ucznia.
– Do Komnaty Tysiąca Fontann przejdźmy się – zaproponował zielonoskóry obcy. – Medytacja w ustronnym miejscu obu nam spokój przyniesie.
Po krótkim spacerze dwaj Jedi dotarli do Komnaty. Był to pradawny ogród w głębi świątyni, wzniesiony tysiące lat temu przez legendarnych Czterech Mistrzów, którzy położyli podwaliny pod całą siedzibę Zakonu na Coruscant. Całe siedem pięter owego ogrodu wypełniała najróżniejsza roślinność z praktycznie każdego zakątka galaktyki, ustępując miejsca jedynie wąskim ścieżkom i strumieniom krystalicznej wody, zaś szmer wszechobecnej flory zagłuszał miejscami jedynie nieustanny od wieków głęboki szum, wręcz ryk, centralnego wodospadu. Nie było w świątyni bardziej ustronnego miejsca do oczyszczenia umysłu.
Iowath i Yoda usiedli pośród drzew i krzewów. Bez słowa, bez żadnych sygnałów. Nie potrzebowali ich, by się rozumieć; tylko by ich to zresztą rozpraszało. Siedzieli tak, wyciszeni, aż wreszcie Miraluka przemówił:
– Mam złe przeczucie. Jakby nad nami wszystkimi wisiał cień, który z dnia na dzień rośnie, aż w końcu wszystkich nas pochłonie.
– Hm – mruknął Yoda. – Nie ty jeden to odczuwasz, przyjacielu.
– Wygląda na to, że wojna ma się ku końcowi, a jednak… ani trochę nie odczuwa się ulgi. Zupełnie jakby nadchodziło coś większego.
– Skoro o wojnie mowa: wkrótce na Kashyyyk wyruszam – napomknął wielki mistrz. – Że godnie zaopiekujesz się świątynią i młodzikami, mam nadzieję.
– Uczynię, co w mojej mocy…
– Wciąż ból z pola bitwy odczuwasz, prawda?
– Prawda, mistrzu. Nie daje mi to spokoju, nieważne ile czasu spędzam na medytacji czy studiach. Moi przyjaciele z klanu… Wiem, że przywiązanie nie leży w naturze Jedi, ale… to jednak moja jedyna rodzina.
Pazurzasta dłoń Yody spoczęła na kolanie Iowatha – gdyż tylko tam sięgała – a mistrz Jedi uśmiechnął się do swojego dawnego ucznia.
– Serce twoje we właściwym miejscu jest. Że martwisz się o swoich, rozumiem. Wiedz jednak, że nawet w śmierci życie się nie kończy.
– Nie ma śmierci, jest Moc – wyrecytował Iowath.
– Nawet jeśli ich nie dostrzegasz, twoi przyjaciele zawsze przy tobie pozostaną – w jedności z Mocą. Samotności się nie obawiaj.
Jeszcze długo po tym, jak Yoda pozostawił go samego w ogrodzie, Miraluka siedział tam wyciszony, medytował w akompaniamencie szumu liści i wody. Był tutaj sam, lecz i nie do końca, tak jak mówił mu jego dawny nauczyciel. Wtem coś wyrwało go z medytacji. Jego Wzrok nie wyłapał nikogo ani niczego. A jednak poczuł coś na sobie, niby dotyk czyjejś ręki na swoim barku…
– Nie ma śmierci, jest Moc… – powtórzył ściszonym głosem Iowath.
Coruscant o zmierzchu mogło pochwalić się pięknym widokiem. Kiedy zachodzące słońce skąpywało planetarne miasto mieszanką oranżu i purpury, a kilometrowe wieżowce i strumienie statków repulsorowych przeobraziły się w cienie samych siebie, panoramę wypełniły powoli sztuczne światła wewnątrz budynków, reflektorów i latarni. Obywatele na ulicach i traktach powietrznych poruszali się jednak tak samo gęsto jak za dnia. Coruscantczycy nie znali odpoczynku.
Iowath widział te wszystkie istoty, kolektywną esencję ich dusz, płynące w swoich potokach ciał na ulicach i chodnikach. Dla osoby widzącej wyłącznie poprzez Moc niewątpliwie byłoby to doświadczenie przyprawiające o migrenę, lecz on już zdążył przywyknąć do tego zgiełku, tego “hałasu”. Nauczył się na swój sposób “wyciszać” większość jego część.
I tak, siedząc w spokoju na dachu świątynnego zigguratu, w cieniu wież, mistrz Jedi odpoczywał od wszystkiego i wszystkich. Coraz częściej czuł potrzebę takiego wyciszenia; to dziwne uczucie, o którym mówił mistrzowi Yodzie, nie przestawało go męczyć, niezależnie od godzin spędzonych na medytacji.
Iowath westchnął ciężko i powstał z klęczek, kierując swój Wzrok na budynek Senatu. To właśnie stamtąd odczuwał ten duszący, przytłaczający mrok. Ale dlaczego? Nie przepadał za polityką, to prawda, ale to nie mógł być powód. Więc co? Niedawno widział, jak mistrzowie Windu, Fisto, Tiin i Kolar zmierzali w jego kierunku, nie wyjawili jednak ani jemu, ani nikomu innemu powodu owej niepokojącej eskapady.
– Mam co do tego bardzo złe przeczucie… – powiedział sam do siebie Miraluka, a następnie odwrócił Wzrok. – Powinienem wracać do świątyni. Przygotować…
Nie dokończył myśli. Wnet poczuł się niezwykle słabo. Omal nie upadł z powrotem na kolana. W jego głowie rozbrzmiały naraz dziesiątki głosów, odbijając się echem w niezgłębionej pustce:
– A teraz zakończę to raz na zawsze! – zawrzał głos Mace’a Windu.
– Nie możesz! – zawołał nagle głos Anakina Skywalkera, wybrańca z pradawnej przepowiedni Jedi. – Musi stanąć przed sądem!
O kim oni mówili? Iowath nie mógł do tego dotrzeć.
– Kontroluje Senat i nasze sądy! Nie możemy pozostawić go przy życiu! – sprzeciwił się Windu.
– To nie jest droga Jedi! Potrzebuję go!
I nagle w zamglonej wizji krzyków i błysków mieczy świetlnych rozległo się echo bólu i zdrady, które zmiotło miralukańskiego Jedi z nóg, jak gdyby on sam został uderzony przez niemożliwą do zatrzymania falę. Iowatha oblał lodowaty pot. Przez chwilę stracił swój Wzrok, poczuł się zatrważająco bezbronny… Sięgnął drżącą dłonią ku swemu mieczowi świetlnemu, jak gdyby dla upewnienia się, że wciąż jest przy nim. Wydawało mu się, że wkrótce będzie mu on potrzebny bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.
Kiedy powrócił jego Wzrok, pierwszą rzecz, którą dostrzegł, była wielka siła ludzi w bieli i błękicie, prowadzona przez innego człowieka, w którego ręku lśniło szafirowe ostrze miecza świetlnego. Byli tuż u bram świątyni…
– Nie… – wydusił z siebie przerażony Iowath i ruszył czym prędzej do środka. – Nie, nie, nie…!
Tymczasem w jego umyśle wciąż rozbrzmiewało echo ostatniego głosu, który usłyszał w swojej wizji – głosu najpotężniejszej osoby w Republice; osoby, której do niedawna służyli:
– W y k o n a ć R o z k a z 6 6 .
Według wielu osób niezapoznanych bezpośrednio z rycerzami Jedi, znającymi ich jedynie z pogłosek i legend, wojowników tych nie imały się żadne pociski, które mieliby w milisekundę odbijać z powrotem do strzelca. Widząc jednak to, co miało teraz miejsce w samym sercu Republiki, osoba tak uważająca zmuszona zostałaby do porzucenia owego zabobonu.
Wnętrze świątyni Jedi wrzało. Klony w barwach 501. Legionu – legionu podległego bezpośrednio Anakinowi Skywalkerowi – wkroczyły w równym szyku do świętego sanktuarium zakonu i otworzyły ogień do wszystkich wewnątrz. Miecze świetlne błyskały na przemian z pociskami blasterów, lecz szybko gasły, kiedy ich dzierżyciele, zaskoczeni i przytłoczeni atakiem, padali na posadzkę bez życia. Inni starli swe ostrza z młodym Skywalkerem, który nawet zaślepiony swoimi wizjami, emocjami i pragnieniami zadawał jedno śmiertelne cięcie za drugim. Nie oszczędzał nikogo; każdy Jedi, który stanął mu na drodze, ginął bez mrugnięcia okiem.
Iowath przebiegał bocznymi korytarzami, nasłuchując i obserwując masakrę z bezpiecznej odległości. Wiedział, że i tak wkrótce przyjdzie jego kolej, jeżeli pozostanie tutaj dłużej, lecz musiał tutaj zostać. Obiecał, że uczyni, co w swojej mocy, by godnie zaopiekować się świątynią i młodzikami. Nie złamie swojej przysięgi.
– To on! Ognia! – krzyknął nagle znikąd jeden z oblegających świątynię klonów, kiedy wraz z innymi żołnierzami w swojej drużynie dostrzegł miralukańskiego Jedi na korytarzu.
Skończył się czas na negocjacje; przyszedł czas na walkę. Iowath aktywował swój miecz świetlny, a jego ostrze oświetliło ściany widmowym, szmaragdowym ostrzem. Klony otworzyły ogień, lecz Jedi był szybszy i odbił pociski to z powrotem do nadawców, to na boki. Jedni zginęli od postrzałów, drugich rozpłatał swoim mieczem. Przez chwilę poczuł znów nieprzyjemne pieczenie w barku i przeklął w duchu ranę zadaną mu dawno temu przez Zaca. Teraz jednak bardzo doceniłby jego obecność, tak samo jak obecność innych członków swego klanu.
Stojąc nad ciałami pięciu klonów, Iowath pokręcił głową. Ruszył dalej, wycinając sobie drogę przez kolejne drużyny republikańskich żołnierzy, którzy przeczesywali pomieszczenia w poszukiwaniu innych Jedi. Tych, których znaleźli przed nim, nie zdoła już uratować; leżeli pokotem na terenie całej świątyni. Wiedział jednak, że ktoś wciąż jeszcze gdzieś tam żyje – tak długo, jak słyszał strzały i okrzyki, wciąż miał nadzieję, że znajdzie ocalałych.
Wtem swoim opartym o Moc Wzroku dostrzegł w tej burzy życia i śmierci kilkanaście ukrytych w głębi świątyni. A także jeszcze więcej istot zmierzających w ich kierunku, niewątpliwie o intencjach dalekich od pokojowych. Iowath poprawił chwyt na mieczu świetlnym.
Wreszcie dotarł bezpośrednio nad swój cel. Klony były tuż za rogiem. Nie zdąży przebiec naokoło; pozostawało mu tylko jedno wyjście. Z całej siły wbił zielone ostrze w podłogę i wyciął sobie swoje własne przejście. Gruba, okrągła płyta dymiącego metalu i kamienia z hukiem wylądowała na podłodze sali wykładowej, wzbijając kurz, a Iowath zeskoczył prędko do środka.
– Ognia! – rozkazał dowódca drużyny klonów.
Miraluka był jednak szybszy na tyle, że użył Mocy i potężną falą uderzeniową zmiótł żołnierzy na pobliską ścianę. Nigdzie indziej nie wyczuł obecności innych napastników. Przynajmniej na razie. Wziął płytki oddech i dezaktywował miecz świetlny. Założywszy osłony, które w chwili upadku zleciały mu z nosa, odwrócił się do skrytych za biurkami młodych Jedi. Rozpoznał kilka twarzy.
– Wszyscy cali? – zapytał prędko.
– Mistrz Iowath! – zawołał spanikowany młodzik. – Co się dzieje? Klony wpadły do świątyni i zaczęły wszystkich mordować!
– Sam nie jestem pewien. – Iowath zmarszczył brwi. – Wiem jednak, że jesteśmy teraz świadkami upadku zakonu. Musimy stąd uciekać, zanim pojawi się ich więcej! – zakomendował młodzieży.
– Ale którędy? Wszędzie, gdzie nie przejdziemy, są klony.
– Mam pewien pomysł, ale się wam nie spodoba – odezwał się inny młodzieniec, padawan Lynus. – Za mną, szybko!
Cała grupa z młodym Jedi na czele ruszyła na zewnątrz sali, a potem bocznym korytarzem, aż natrafili na ślepy zaułek. Przez chwilę młodziki zastanawiały się, czy Lynus dobrze ich poprowadził, lecz ten nagle wyciągnął rękę i z użyciem Mocy wyszarpał z sufitu kratę wentylacyjną, omal nie krzywdząc nią zebranych.
– Wentylacja? – zdziwił się przez chwilę Iowath.
– Część z tych tuneli prowadzi do hangarów – wyjaśnił padawan. – Jeśli tam dotrzemy, będziemy mogli bez problemu uciec.
– Dobra myśl – zgodził się Miraluka. – Wszyscy, zbierzcie się przy mnie, podciągnę was Mocą!
Mistrz Jedi skupił się i w jednej chwili pierwszy z młodzików uniósł się w górę. Iowath ostrożnie przeniósł go aż do szybu wentylacyjnego. Następnie posłał tam kolejnego i kolejnego, aż wreszcie pozostał już tylko Lynus.
– Mistrzu, a co z tobą? – zapytał z niepokojem w głosie chłopiec.
Iowath uśmiechnął się gorzko i położył dłoń na jego ramieniu.
– Dam sobie radę. Wy w pierwszej kolejności zadbajcie o siebie. I pamiętaj: ufajcie tylko Mocy – powiedział do niego. – Teraz szybko, do szybu!
Z pomocą mistrza Lynus powoli dołączył do swoich towarzyszy w niedoli. Wówczas jednak dostrzegł, jak w kierunku ich wybawcy mknie pocisk blasterowy. Z trudem zdusił w sobie potrzebę krzyku przerażenia, gdy Miraluka upadł na jedno kolano.
– Tam jest! – krzyknął jeden z klonów.
Nie zważając zbytnio na nowo nabytą ranę, Iowath aktywował najpierw jedno, potem drugie ostrze swojego podwójnego miecza świetlnego. Zacisnął zęby w determinacji. Przyszła pora samemu znaleźć drogę wyjścia…
Epilog[]
Odległy hałas dochodzący gdzieś z zewnątrz, od strony pól, zakłócił głuchą do tej pory ciszę. Nocne niebo przeciął pojedynczy statek, który następnie powoli wylądował na sawannie Dantooine. Czarne poszycie niemal idealnie maskowało maszynę na tle pochłoniętego ciemnością morza traw. Ogary kath zawarczały gdzieś w zaroślach, lecz nie ruszyły się z miejsca, nie zbadały statku tajemniczego przybysza. Roztaczał on wokół siebie aurę, która nie zachęcała zwierząt do ataku; zupełnie jakby nieznajomy był jeszcze większym drapieżnikiem od ogarów.
Z kokpitu statku wyłoniła się sylwetka kobiety. Zstąpiła ona po burcie maszyny na miękką trawę i powiodła wzrokiem po swym otoczeniu – niemal nieskończonym morzu wysokich traw, nad którym gdzieniegdzie górowały pojedyncze drzewa. Noc była rześka i spokojna, lecz ów spokój wkrótce miał zostać zakłócony. Dostrzegłszy skryte pośród traw ruiny, kobieta niezwłocznie ruszyła w ich kierunku, stąpając cicho, ale i szybko, niczym drapieżny kot. Nie zwracała uwagi na nic poza celem swojego polowania: pewnymi pradawnymi ruinami w regionie Khoonda.
Kobieta stanęła przed zamkniętymi niby na cztery spusty wrotami. Wyciągnęła przed siebie rękę, użyła Mocy i starożytne mechanizmy wewnątrz ustąpiły, odsłaniając przed nią spowitą w nieprzeniknionym mroku nocy enklawę zakonu Jedi. W dłoni przybyszki pojawił się cylindryczny obiekt. Zacisnęła na nim kurczowo palce i zagłębiła się w tą ciemność.
W atrium znalazła wygasłe ognisko oraz ręcznie wykonaną złożoną pod rosnącym od setek lat drzewem kapliczkę należącą do jakiejś odległej kultury. W kręgu kamieni wciąż jeszcze tliły się ostatnim tchem węgielki pośród sadzy.
Kobieta nachyliła się nad kapliczką. Dotknęła niewielkiej wyrzeźbionej w drewnie płaskorzeźby, która zajmowała jej centralny punkt. Podzielony na pół okrąg, po jednej stronie przedstawiający kobietę w jasnych szatach, a po drugiej mężczyznę w ciemnej opończy; oboje mieli oczy zasłonięte kapturami.
– Ashla i Bogan – zauważyła przybyszka.
W mroku zalśniły ostrza mieczy świetlnych: czerwone i zielone. Kobieta i mężczyzna zderzyli się ze sobą i wnet odskoczyli do tyłu, mierząc się nawzajem wzrokiem. Twarz przybyszki zdobiła mnogość białych tatuaży, które wkrótce potem zmieniły barwę na krwisty karmazyn. Lokator ruin skryty był pod ciężkim kapturem, mogła jednak dostrzec znajome rysy, poorane bruzdami po wielu latach życia i walki. Niegdyś gładkie lico porastała gęsta szpakowata broda.
– Iowath – wycedziła kobieta.
– Naare – powiedział posępnie mężczyzna.
– Życie pustelnika? Jakże nisko upadłeś.
– Z tobą los widać obszedł się jeszcze gorzej. – Iowath wskazał mieczem jej twarz. – Zostałaś ogarem bojowym Sithów?
To zdanie musiało poważnie ugodzić Naare, która wyskoczyła ku dawnemu przyjacielowi i starła z nim miecze. Czerwono-zielone błyski rozświetliły mrok nocy.
– Byliśmy jak rodzeństwo! Co się stało? – warknął, Wpatrzony w jej twarz.
– Co się stało? – powtórzyła kpiącym tonem i pchnęła go Mocą na ścianę. – Przejrzałam na oczy! Podobnie jak ty, który zamieniłeś pole bitwy na wygodną salę w świątyni.
Iowath w ostatniej chwili uniknął szarży Naare, która zatopiła miecz świetlny w kamiennych cegłach.
– Tyle że ja zauważyłam to jeszcze wcześniej niż ty… Dużo, dużo wcześniej. I gdy tylko miałam szansę, zaoferowałam swoje usługi komuś innemu.
– Dobrowolnie zostałaś niewolnicą Sithów, nie widzisz tego?! Co chcesz na tym zyskać? Władzę? Bogactwa?
– Na moje oko to wolność od hipokryzji Rady.
Po raz kolejny starli ze sobą miecze. Naare była w ofensywie. Iowath zacisnął zęby i podciął ją w chwili nieuwagi nogą. Kobieta zachwiała się, zaś jej oponent wyciągnął rękę i cisnął ją Mocą wzdłuż atrium. Skorzystał z chwili spokoju, aktywował drugie ostrze i przyjął bardziej agresywną postawę.
Naare podniosła się powoli z ziemi. Na jej licu pojawił się uśmiech.
– Widzę, że wciąż masz ten wigor – powiedziała. – Czynisz to tylko bardziej ekscytującym…
– Uznam to za komplement – uśmiechnął się cierpko Miraluka, po czym skoczył prędko ku kobiecie.
Mrok rozświetliły dziesiątki błysków, kiedy oboje wojowników wyprowadzało ku sobie nawzajem grad ciosów, cięć i sztychów, powoli osiągając już maksimum swoich zdolności. Oboje byli utalentowanymi szermierzami, dwoma niepowstrzymanymi siłami na kursie kolizyjnym.
Gdzieś w trakcie tej zawieruchy ostrzy zbłąkane cięcie dotkliwie ugodziło Iowatha w twarz. Jedi wydał z siebie bolesny jęk i wycofał się prędko, odruchowo dotykając parującej jeszcze rany, jaką Naare pozostawiła tam, gdzie powinny znajdować się jego oczy. Z trudem Spojrzał w kierunku dawnej przyjaciółki, która wymierzyła swój czerwony miecz świetlny bezpośrednio ku niemu, jakby go oceniając. Uśmiech na jej ustach ani na chwilę nie zniknął, wręcz przeciwnie; przybrał jeszcze bardziej szyderczy wyraz.
– A jednak zardzewiałeś – zaśmiała się. – Dalej, uciekaj, zabaw mnie jeszcze!
Iowath bez słowa dezaktywował miecz i puścił się biegiem przez enklawę, z trudem nawigując przez korytarze i pomieszczenia z uwagi na tłumiący jego Wzrok ból. Czuł jednak, że Naare depcze mu po piętach; powoli, lecz nieustannie za nim podąża. Była drapieżnikiem, a on jej zdobyczą – niczym samotny ogar kath pędzący ku rannemu iriazowi.
Miraluka biegł w dzicz, z daleka od miasta. Nie chciał, by ktoś jeszcze ucierpiał na jego obecności. Pędził przez sawannę, oświetloną jedynie pierzyną gwiazd na bezkresnym niebie, aż wreszcie zatrzymał się na jej skraju. Przed sobą Ujrzał głęboką przepaść, liczoną nie w metrach, a w piętrach. Za nim już czyhała Naare. Znalazł się między młotem a kowadłem.
Kobieta wymierzyła przed siebie mieczem, spokojnie stąpając w kierunku Iowatha, wystawionego przed nią jak zwierzę przed rzeźnikiem.
– Uważaj, “braciszku” – zakpiła – tracisz grunt pod nogami.
Nie odpowiedział na jej docinki. Zamiast tego szukał sposobu, jak jej umknąć. Naare tymczasem na chwilę opuściła broń, lecz nie na tyle, by pozwolić dawnemu przyjacielowi na pole do ataku.
– Wątpię, by cokolwiek do ciebie dotarło, stałeś się zbyt… skostniały – rzekła łagodniej – ale ze względu na to, co nas łączyło, złożę ci jedną, jedyną propozycję: dołącz do mnie. Zostań ponownie moim bratem. Ocalisz skórę, być może uratujesz więcej istnień od niepotrzebnego przelewu krwi… I co dla ciebie zapewne najważniejsze, nie będziesz już sam.
– Cóż za szlachetny gest – odpowiedział zmęczonym głosem – ale jestem zmuszony odmówić. Ty nie jesteś tą Naare, którą znałem. Która walczyła wraz ze mną ramię w ramię. Jesteś tylko upiorem w jego postaci. Lecz wierzę… – Zacisnął zęby z bólu, dezaktywował miecz. – Wierzę, że gdzieś tam, w głębi, wciąż kryje się ta, którą pokochałem jak rodzinę. Więc, Naare, jeśli mnie słyszysz, wiedz tylko, że z całego serca żałuję, że was wszystkich porzuciłem. Nigdy więcej…
Postawił krok w tył. Stał na samym skraju. Naare otworzyła szerzej oczy.
– Co ty robisz?
Na ustach Iowatha pojawił się gorzki uśmiech. Złożył dłonie na piersi.
– Żegnaj, siostro.
Jak gdyby w zwolnionym tempie kobieta widziała, jak Miraluka, jej przyjaciel, jej wróg, jej brat, jej cel, ze spokojem wymalowanym na twarzy mimo bólu i smutku znika w ciemnościach, w całości powierzając swój los Mocy. Wnet skoczyła w jego kierunku z dłonią wyciągniętą daleko przed siebie w nadziei, że zdoła pochwycić go za szatę, uchronić go przed śmiercią. Okazała się jednak zbyt wolna. Kiedy ona upadła na ziemię, spoglądając w otchłań poniżej, Iowatha już nie było. Jeszcze przez długą chwilę wpatrywała się w pustkę, jakby licząc w głębi duszy, że jednak dostrzeże choćby ślad po Jedi, aż wreszcie wstała, dezaktywowała miecz i w ciszy udała się z powrotem na statek.
Nie ma śmierci, jest Moc...